Przemysław Piotrowski – Matnia
18.12.2021Pamiętam, że odejście na chwilę od serii o Igorze Brudnym poczynione przez Przemysława Piotrowskiego w postaci powieści „Krew z krwi” było dla mnie wprawdzie ciekawym doświadczeniem, ale jednocześnie nie zrobiło na mnie naprawdę dużego wrażenia. Coś mi w nim zgrzytało, coś nie pozwoliło się całkiem swobodnie zatopić w lekturze. I chociaż nie mogę napisać, że „Matnia” totalnie wbiła mnie w fotel, to jednak pod kilkoma względami jest to taki kierunek, w jakim chętnie częściej widziałabym (a raczej czytałabym) autora.
Zuza wydaje się być w sytuacji bez wyjścia – poprzedni partner perfidnie ją oszukał, zostawiając z ogromnym długiem, w który wmanewrował ją dla własnej korzyści. Dziewczyna nie ma pracy, własnego lokum i dowiaduje się, że jest w bliźniaczej ciąży, a dookoła kręci się niewiele osób, na które może liczyć, bo poza wieloletnią przyjaciółką z domu dziecka tak naprawdę nie ma nikogo. Do czasu aż niespodziewanie pojawia się on – Marek. Facet, który totalnie się w niej zakochuje i otacza pełną opieką, dając do zrozumienia, że zrobi wszystko, by Zuza i jej dzieci były z nim szczęśliwie. Oazę spokoju ma stanowić dom w niewielkiej wsi Toporzyce, który mężczyzna odziedziczył po ojcu. I wszystko pięknie ładnie tyle tylko, że jej ukochany musi wyjeżdżać do pracy do Niemiec, a ona wtedy zostaje zupełnie sama. I to sielankowe miejsce staje się wtedy na tyle mroczne, że spojrzenie w okno po zmroku budzi spory lęk. Nie pomaga też fakt, że sąsiedzi wcale nie wydają się przyjaźnie nastawieni.
Jest kilka rzeczy, które bardzo mi się w „Matni” podobały. Po pierwsze ta książka żyje, w tym sensie, że opisy pełne są dźwięków i obrazów. Dlatego ma się wrażenie, że stojąc na werandzie domu czuje się chłód pierwszych przymrozków i zmieniające się powietrze; że będąc w środku słyszy się ogień trzaskający w kominku. Takich fragmentów budujących autentyczny klimat jest naprawdę wiele i odniosłam wrażenie, że autor poświęcił na zbudowanie go naprawdę sporo energii.
Z dobrym skutkiem Przemysław Piotrowski zaczął od początku budować atmosferę tej historii, bo aura niepokoju jest tu zdecydowanie odczuwalna. Tu trzaśnie jakaś gałązka, tam coś nagle puknie czy zaszura, a główna bohaterka nie potrafi nad tym wszystkim przejść do porządku dziennego. Bardzo lubię ten rodzaj napięcia, kiedy doskonale czujemy, że coś się za chwilę wydarzy, ale nie możemy być pewni gdzie czai się niebezpieczeństwo i jaką właściwie ma postać. Czy udało się to utrzymać przez całą powieść? Niestety nie do końca, bo trochę się to momentami za bardzo rozmywało, a fabułę wypełniało zbyt dużo rozpraszających fragmentów. Być może miały one za zadanie uśpić czujność, ale we mnie po prostu zabijały napięcie. Mimo to i tak uważam, że autor ma niezłe zadatki, by z powodzeniem budować klimat grozy, choć ta umiejętność wymaga jeszcze doszlifowania.
Rozumiem pomysł na kreację głównej bohaterki – postawionej pod ścianą, skrzywdzonej i niepewnej, a jednocześnie mającej nadzieję na odmianę losu. Plus za to, że Zuza nie przyjmuje wszystkiego, co się dzieje bezrefleksyjnie i często nachodzą ją wątpliwości, ale mimo wszystko nie potrafiłam jakoś się do niej przywiązać. Niektóre jej zachowania mnie denerwowały, a jej relacja z Markiem też jakoś mnie nie przekonała. Potrafię sobie niektóre wątpliwe elementy całkiem przekonująco wytłumaczyć, ale nie zmienia to faktu, że nie postaci szczególnie mnie przy tej powieści trzymały, a jej klimat. Obawiałam się też zakończenia, co zresztą zawsze towarzyszy mi w takich niepokojących, niejednoznacznych historiach. Czy byłam zaskoczona rozwiązaniem? Niestety nie i chociaż dobrze się ono wpisuje w całą powieść, to dla mnie okazało się zbyt oczywiste. Nie przetrwało we mnie do ostatnich stron to przyjemne napięcie, które mi towarzyszyło na początku.
W „Matni” autor stworzył historię, która z powodzeniem może budzić niepokój. Wprawdzie nie czułam dreszczy przebiegających po plecach (takie towarzyszyły mi na przykład przy „Cieniach w mroku” Michelle Paver), ale niepewność już tak. Całkiem dobrze mi się do tej powieści wracało, nawet mimo tego, że nie nawiązałam jakiejś szczególnej nici porozumienia z bohaterami. Odkryłam w autorze umiejętność budowania atmosfery, która aż kipi od dźwięków i obrazów, dzięki czemu miałam wrażenie, że przeniosłam się do Toporzyc razem z Zuzą. Pewien niedosyt wywołało we mnie zakończenie, bo okazało się zbyt przewidywalne. Można je uznać za wstrząsające, ale mnie nie zostawiło w stanie szoku i niedowierzania, bo dosyć łatwo się go domyśliłam. I trochę liczyłam, że autor pójdzie jakąś inną ścieżką. Tak czy inaczej widzę po „Matni” w Przemysławie Piotrowskim spory potencjał, choć nie całkiem jeszcze wykorzystany, do tworzenia powieści grozy i liczę na to, że kolejnym razem dreszcz niepokoju nie opuści mnie od pierwszej do ostatniej strony.
~~*~~
Za książkę dziękuję wydawnictwu Czarna Owca.
8 komentarze
Na pewno zachęca mnie pojawiająca się przy lekturze niepewność. Będę miała ten tytuł na uwadze.
OdpowiedzUsuńW takich historiach to spory atut :) Szkoda jedynie, że to uczucie niepewności nie utrzymuje się cały czas.
UsuńKsiążkę już od momentu zapowiedzi chciałam przeczytać i nadal podtrzymuję swoją ochotę lektury.
OdpowiedzUsuńCzekam w takim razie na Twoje wrażenia, Agnieszko :)
UsuńWciąż przede mną - czeka na czytniku <3
OdpowiedzUsuńNiech nabiera mocy! :))
UsuńLubię niepokojące historie❤
OdpowiedzUsuńTo tak jak ja :)
UsuńZapraszam do dyskusji i dziękuję za każde pozostawione słowo :)