Michael McDowell – Żywiołaki
31.12.2021Trafiają się czasami takie książki, co do których mam różne zastrzeżenia, a jednocześnie budzą we mnie pewną fascynację i nie pozwalają na łatwą ocenę. Biorę do ręki „Żywiołaki”, które pod kilkoma ważnymi względami mogłyby mnie zachwycić bardziej i mimo wszystko nie potrafię pominąć takiego przyjemnego ciężaru tej historii i obrazów, które mi w głowie zostawiła.
Marian Savage umarła i właściwie nie budzi to ani szczególnego zdziwienia (ze względu na jej długą chorobę), ani rozżalenia, bo charakter miała, delikatnie mówiąc, trudny. W niektórych żałobnikach jest smutek, owszem, ale trudno ukryć, że więcej emocji niż jej śmierć wywoła to, co wydarzy się na pogrzebie. Zaplanowany po nim wyjazd do Beldame obecnych na uroczystości spowinowaconych ze sobą członków rodzin Savage’ów i McCrayów ma być okazją do złapania oddechu i oderwania się od wszystkiego. Znajdujące się na tym odludziu trzy wiktoriańskie domy mogłyby być enklawą spokoju, gdyby nie fakt, że jeden z nich od lat jest niezamieszkany i budzi pewien strach. Budynek rok po roku, kawałek po kawałku znika pod powiększającą się wydmą. Fascynujący widok, byle tylko przesadnie nie zbliżać się do wnętrza, bo w środku można dostrzec coś, czego wcale nie chciałoby się zobaczyć…
Powieść zaczyna się zdecydowanie niepokojąco, ale później przez dłuższy czas nie dzieje się tak naprawdę zbyt wiele. Wyczuwa się momentami pewne napięcie, ale mam wrażenie, że Michael McDowell mógł kilkoma dodatkowymi scenami mocniej podkręcić atmosferę. Zamiast tego przez większość pobytu w Beldame bohaterowie są jakby uśpieni atmosferą tego miejsca, które sprawia, że wiele spraw przestaje mieć znaczenie. To ciekawe, że mamy dom budzący w większości osób mniej lub bardziej uzasadniony lęk, a z drugiej przebywanie w stojących obok budynkach, codzienna rutyna i letni klimat sprawiają, że czują niesamowity spokój. A może to wszystko ma tylko uśpić ich czujność? Pozwolę sobie myśleć, że miało zrobić to samo z czytelnikiem, bo w innym przypadku musiałabym stwierdzić, że bywa zwyczajnie nużąco. Ostatnie kilkadziesiąt stron to dla przeciwwagi totalna jazda bez trzymanki i tu nie ma nawet chwili na drzemkę na hamaku czy oddech pomiędzy kolejnymi rozdziałami. Przez to mam pewien dylemat, bo z jednej strony zabrakło mi balansu w poprowadzeniu akcji i szybko rozmywało się napięcie, a z drugiej mam takie poczucie, że bez tego nastroju rozluźnienia i spowolnienia ta książka nie byłaby taka sama.
Michael McDowell wykreował dosyć ciekawych bohaterów, choć nie wszyscy zapadną mi w pamięć na dłużej. Zostanie tam na pewno Duża Barbara, zmagająca się z alkoholizmem (temat ten jednak jest tylko liźnięty), służąca Odessa, zawsze gotowa do pomocy, ale też w pewnym sensie zdystansowana, która niemal do końca budziła we mnie pewne wątpliwości oraz przede wszystkim India – trzynastolatka, której ciekawość i niezgoda na poddawanie się strachowi ruszy lawinę niepokojących wydarzeń. Duże znaczenie mają też w tej powieści relacje rodzinne, a te dalekie są od ideału.
„Żywiołaki” to przede wszystkim powieść klimatyczna, duszna i mocno osadzona w konkretnym miejscu. Czułam się w trakcie lektury odcięta od świata jak bohaterowie na Beldame w chwili przypływu. Nie wywołała we mnie przerażenia, ale niepokój momentami zdecydowanie tak. I nawet jeśli żałuję, że konstrukcja powieści nie pozwoliła mi go odczuwać przez większość czasu, to jednocześnie widzę pewną zasadność wprowadzenia tego dominującego nastroju rozluźnienia, otumanienia i zapomnienia, że tuż obok znajduje się dom przysypywany piaskiem, który zdecydowanie kryje w sobie coś tajemniczego. Były chwilę znużenia, były i takie kiedy koniecznie musiałam zacząć czytać kolejny rozdział, bo byłam ciekawa, co będzie dalej.
Nierówna to powieść, z kilkoma niewykorzystanymi do końca wątkami i nie potrafię jednoznacznie jej ocenić, ale mam takie przeświadczenie, że nawet jeśli nie wszystko mi się w niej podobało, to ten klimat ma w sobie siłę, by sprawić, że zostanie mi w głowie na dłużej.
Garść cytatów:
„Po co reklamować cyrk, skoro wszyscy nienawidzą klauna?” (s. 11)
PS Wydawnictwo Vesper zdecydowanie wie, jak wydawać książki. Twarda oprawa, klimatyczna okładka i ilustracje, których autorem jest Kuba Sokólski zdecydowanie mnie zachwycają.
10 komentarze
Klimaty wiktoriańskie bardzo do mnie przemawiają, teraz jednak mam inne - jak wiesz - lektury ;-) . Serdecznie pozdrawiam :-)
OdpowiedzUsuńMoże kiedyś będziesz miał chwilę i akurat wpadnie książka w ręce :)
UsuńJeśli nadarzy się okazja, to przeczytam tę książkę.
OdpowiedzUsuńCiekawa jestem jakie wrażenie by na Tobie zrobiła, bo to raczej takie nietypowe klimaty :)
UsuńDobrze, że chociaż klimat ma coś w sobie. Mam tę książkę na swojej półce.
OdpowiedzUsuńKlimat zdecydowanie mnie przy tej książce trzymał :)
UsuńWiesz, mnie właśnie ten fragment, który może wydawać się nieco nużący, wydaje się przekonujący. Myślę, że z chęcią przeczytam. Bo już jestem ciekawa! :)
OdpowiedzUsuńCzasami takie spowolnienie akcji jest uzasadnione :)
UsuńTen klimat zupełnie mnie przekonuje, mimo pewnych nierówności o których piszesz :)
OdpowiedzUsuńTo warta uwagi powieść, mimo właśnie tego, że jest trochę nierówna :)
UsuńZapraszam do dyskusji i dziękuję za każde pozostawione słowo :)