Musimy porozmawiać o Kevinie, reż. Lynne Ramsay, 2011
29.04.2016
Lynne Ramsay, Musimy porozmawiać o Kevinie,
USA, Wielka Brytania, 2011.
Lynne Ramsay, Musimy porozmawiać o Kevinie,
USA, Wielka Brytania, 2011.
Kto, gdzie, kiedy
Stworzona przez Lionel Shriver w 2003 roku historia
zatytułowana „Musimy porozmawiać o Kevinie” pojawiła się na ekranie w 2011 roku
za sprawą szkockiej – nieznanej mi wcześniej - reżyserki Lynne Ramsay. Ta
brytyjsko-amerykańska produkcja to prawie dwie godziny trudnych emocji i
jednocześnie bardzo mądrze zrealizowany scenariusz.
Pierwsze kadry, czyli podróżnicza dusza w zderzeniu z trudnym macierzyństwem
Eva tak naprawdę nie zdawała sobie sprawy z czym wiąże się
urodzenie dziecka i zupełnie nie była przygotowana na zmianę życiowego kursu z
poznawania świata na próby pokochania i zrozumienia własnego syna. Teraz miota
się między kolejnymi wspomnieniami, z których najmocniej przebijają się te związane z obojętnością Kevina niemal wobec wszystkiego - może poza strzelaniem
z łuku. Ta umiejętność w połączeniu z nieodgadnionymi meandrami psychiki
chłopca, a później nastolatka, da o sobie znać w morderczym przedstawieniu.
Lynne Ramsay wykorzystuje siłę książki Lionel Shriver
Bardzo łatwo można było zrobić z genialnego dramatu
psychologicznego zaserwowanego przez Lionel Shriver wprawdzie dramatyczny, ale
spłycony obraz szkolnej masakry; zepchnąć matkę do drugoplanowej roli i skupić
się na Kevinie, by w ten sposób łatwiej dotrzeć do widza, nie komplikując mu za
bardzo obrazu całej sytuacji; pójść prostym torem od urodzenia chłopca aż do
momentu morderstwa dokonanego w sali gimnastycznej. Lynne Ramsay tego nie robi
i jestem pełna podziwu, że wybrała trudniejszą (ale zdecydowanie bliższą
książkowej) formę przedstawienia całej historii. Mamy zatem skupienie na
przeżyciach matki oraz obraz złożony z przeplatających się wspomnień z różnych
okresów życia. U Shriver ten zabieg sprawdził się jako listy pisane do męża – w
filmie odbiór takiego niechronologicznego (przez znaczną część) przedstawienia
wydarzeń jest trochę trudniejszy. Łatwo się w nim, szczególnie na początku, pogubić i zastanawiam się czy nie czułabym się oszołomiona tą przeskakującą w
czasie akcją, gdybym wcześnie nie przeczytała książki. Z drugiej strony uważam to za rozwiązanie lepiej pokazujące
zmagania Evy z tym, co zrobił jej syn i próbami znalezienia odpowiedzi na pytanie "dlaczego?".
Do tej pory – przyznaję szczerze – Tilda Swinton nie robiła
na mnie wielkiego wrażenia. Widziałam ją w kilku filmach (między innymi
„Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”), ale żaden nie sprawił, że zapamiętałam
stworzoną przez nią kreację na dłużej. Być może nie przyglądałam się jej
wystarczająco uważnie, ale po roli w „Musimy porozmawiać o Kevinie” wiem, że
warto trochę szerzej otworzyć oczy. To, jak mistrzowsko wcieliła się w rolę Evy
zdecydowanie doceniam i teraz nie wyobrażam sobie nikogo, kto odnalazłby się w
tej postaci lepiej. Oczywiście trudno oczekiwać, by portret psychologiczny był
tak głęboki, jak w przypadku książki, ale w ramach stworzonych przez Lynne
Ramsay, Tilda pokazała cała gamę emocji – od niepewności, przez gniew aż po
bezsilność. W budowaniu tego, co w tej historii najważniejsze, czyli
przeżyciach bohaterów, Ezra Miller tylko odrobinę ustępował swojej filmowej
matce. Przy tej dwójce reszta obsady wypada dosyć blado i jedynie Jasper Newell
jako młodszy Kevin wysuwa się z tego szeregu, skupiając uwagę widza.
W ciszy słychać tylko oddech
Poza oddechem niemal podskórnie wyczuwałam kotłujące się
myśli i emocje. Wszystko w niemal zupełnej ciszy, która mocniej utkwiła mi w
pamięci niż muzyka.
Film mniej gryzie
Kilka razy zastanawiałam się nad obejrzeniem „Musimy
porozmawiać o Kevinie”, ale postanowiłam cierpliwie poczekać aż uda mi się
przeczytać książkę. Teraz jestem ciekawa, czy jako widz, który nie zna tej
historii w wydaniu Lionel Shriver, zdołałabym tak szybko się w filmie odnaleźć
(koniecznie dajcie znać jeżeli Evę i Kevina znacie tylko z ekranu) i nie
zgubiłabym się w tych nakładających się na siebie przestrzeniach czasowych. Tak
czy inaczej, po lekturze powieści, dzieło Lynne Ramsay stanowiło dla mnie świetny dodatek
do już przeżytych emocji. Zrealizowane w
przemyślany sposób, ze świetnymi kreacjami Tildy Swinton i Ezry Millera, ale
niegryzące mnie aż tak mocno, jak zrobiła to książka.
7 komentarze
Dobrze, że produkcja jest przemyślana i może stanowić dobry dodatek do książki. Nie czytałam, nie oglądałam, ale wszystko przede mną :)
OdpowiedzUsuńMocno polecam :)
UsuńZwiastun robi wrażenie, ale nie wiem czy miałabym w tej chwili ochotę na tak ciężki film. Może kiedyś zdecyduję się na książkę.
OdpowiedzUsuńPolecam zarówno książkę jak i film :) W obu przypadkach nie będzie to spotkanie lekkie i dostarczające rozrywki, ale naprawdę warto.
UsuńCieszę się, że tak szybko udało Ci się obejrzeć tę ekranizację. Moim zdaniem to prawie doskonałe przeniesienie książki na wielki ekran - chociaż, jak sama zauważyłaś, trudno było oddać sposób tworzenia Shriver,przecież to powieść epistolarna.
OdpowiedzUsuńW moim przypadku pierwszy był film i nie powiem, żebym miała problem z odebraniem jego poszatkowanej formy. Inaczej było z moim partnerem, który poddał się po pół godzinie, bo nie był w stanie wczuć się w bardzo artystyczny początek filmu. Oboje obejrzeliśmy go jednak w całości i byliśmy zachwyceni. Później przyszedł czas na książkę - zachwyty były tym większe :)
Widzisz, czyli różnie bywa z wejściem w film, moja znajoma na przykład długo nie mogła się połapać i przez to daleko jej było do zachwytu :)
UsuńEkranizacja rzeczywiście wykonana naprawdę świetnie, przyznam, że byłam zaskoczona, że tak sprawnie udało się na ekranie uchwycić klimat powieści i że Lynne Ramsay poszła w trudniejszym (i mniej komercyjnym) kierunku. Dobrze jednak, że właśnie tak to zostało zrealizowane :)
Zarówno książka jak i film jeszcze przede mną :)
OdpowiedzUsuńZapraszam do dyskusji i dziękuję za każde pozostawione słowo :)